Po powrocie z Ludźmierza tata stwierdził, że jak się sprężymy, to zdążymy jeszcze zrobić sobie wycieczkę do Schroniska nad Morskim Okiem.
Tak też zrobiliśmy - wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy na Polanę Palenicy gdzie zostawiliśmy samochód na parkingu. Pierwszy raz widziałam tyle samochodów w jednym miejscu - pewnie było ich tysiące. Ponoć tyle aut na parkingu oznaczało, że na szlaku będzie bardzooo dużo ludzi. Tata powiedział, że o tej porze już nieliczni idą do góry - większość będzie wracać.
Ruszyliśmy do góry, ja oczywiście w wózku - droga prowadziła cały czas asfaltem - tak szybko to chyba nigdy się nie poruszaliśmy. Tata powiedział, że musimy iść bardzo szybko żeby zdążyć wrócić przed zmierzchem. Wg mapy mieliśmy iść do schroniska 2h i 35 minut - nam zajęło to 1h i 30 minut.
W sumie cały czas mijaliśmy ludzi którzy schodzili w dół a tych co szli do góry to wyprzedzaliśmy :)
Widać to na zdjęciu babci.
Po dotarciu na miejscu nie mogło zabraknąć sesji z widokiem na jezioro. Zdjęcia z babci aparatu :)
Następnie poszukaliśmy wolnego stolika abym mogła zjeść obiadek. Tata zamówił jeszcze szarlotki z lodami. Niestety mieliśmy mało czasu aby posiedzieć - tata cisnął aby ruszać w drogę powrotną.
W dół poruszaliśmy się jak błyskawica. Tata przywiązał mój wózek do swojego pasa biodrowego od plecaka - dzięki temu wózek ze mną ciągnął tatę w dół - wyglądało jakby tata biegł za mną :)
Przez te bieganie tata zrobił najmniej zdjęć ze wszystkich wycieczek :/
Poniżej kilka wykonane aparatem i telefonem.
In margo mundi...
sobota, 4 października 2014
niedziela, 28 września 2014
Nowotarski jarmark oraz Ludźmierz...
Dziś skończyłam 1,5 roku - super - co nie! :)
Umiem już kilka słów, rozumiem o czym rodzice do mnie mówią i na wszystko mówię nie :)
Nie pisałam, ponieważ ostatni tydzień chorowałam - na szczęście już czuję się trochę lepiej tylko mój kot nadal choruje.
Kolejny dzień w Tatrach też był deszczowy - rodzice pojechali do Zakopanego szukać kurtki dla mamy a ja z babcią kręciłam się po okolicy. Tego dnia babcia upiekła placuszki z jabłkami - pychotka.
Natomiast następnego dnia pojechaliśmy na jarmark do Nowego Targu. Odbywa się w każdy czwartek i sobotę - ponoć można tam kupić wszystko. Widziałam tam świnki, krówki i koniki.
Wracając z jarmarku babcia pokierowała nas do Ludźmierza - mieści się tam Sanktuarium Maryjne. Słyszałam, że częstym bywalcem był tam Papież - to ten Pan o którym pisałam jak byliśmy w Wadowicach. Ponieważ była ładna pogoda i dużo miejsca do spacerowania to spędziliśmy tam troszkę czasu.
Dziś tylko tyle napiszę bo jestem zmęczona - ale obiecuję, że jeszcze napiszę co robiliśmy po powrocie z Ludźmierza :)
Poniżej kilka zdjęć tylko z babci aparatu bo tata swój zostawił w samochodzie.
Umiem już kilka słów, rozumiem o czym rodzice do mnie mówią i na wszystko mówię nie :)
Nie pisałam, ponieważ ostatni tydzień chorowałam - na szczęście już czuję się trochę lepiej tylko mój kot nadal choruje.
Kolejny dzień w Tatrach też był deszczowy - rodzice pojechali do Zakopanego szukać kurtki dla mamy a ja z babcią kręciłam się po okolicy. Tego dnia babcia upiekła placuszki z jabłkami - pychotka.
Natomiast następnego dnia pojechaliśmy na jarmark do Nowego Targu. Odbywa się w każdy czwartek i sobotę - ponoć można tam kupić wszystko. Widziałam tam świnki, krówki i koniki.
Wracając z jarmarku babcia pokierowała nas do Ludźmierza - mieści się tam Sanktuarium Maryjne. Słyszałam, że częstym bywalcem był tam Papież - to ten Pan o którym pisałam jak byliśmy w Wadowicach. Ponieważ była ładna pogoda i dużo miejsca do spacerowania to spędziliśmy tam troszkę czasu.
Dziś tylko tyle napiszę bo jestem zmęczona - ale obiecuję, że jeszcze napiszę co robiliśmy po powrocie z Ludźmierza :)
Poniżej kilka zdjęć tylko z babci aparatu bo tata swój zostawił w samochodzie.
niedziela, 21 września 2014
Dolina Chochołowska...
Tata ogląda w telewizji Mistrzostwa Świata w siatkówce, w skrócie to stoją panowie i rzucają sobie piłkę nad siatką.
Także znowu mam trochę czasu.
Kolejny dzień w Tatrach miał być deszczowy. Tata mówi, że my się deszczu nie boimy i w taką pogodę na spacery też chodzimy. Więc tego dnia udaliśmy się na wycieczkę do następnej doliny - tym razem padło na Dolinę Chochołowską i schronisko które stoi na jej końcu.
Na początku droga była łatwa - siedziałam sobie w wózku, żadnych wertepów - czysta przyjemność. Pewnie dla tego szybko zasnęłam.
Drogę widać na zdjęciu babci.
Niestety taka sielanka nie trwała długo, asfalt się skończył i zaczął się prawdziwy bruk. To już nie było przyjemne dla rodziców - musieli kombinować jak przewozić wózek - bo ja jeszcze spałam :)
Na zdjęciu bruk i tylko mama - bo tata mimo tej nawierzchni i tak szybko poruszał się z wózkiem.
W końcu się obudziłam bo wertepy były straszne - doszło do tego, że mama z tatą nieśli wózek ze mną w środku. Po mojej pobudce mama wzięła mnie na barana a tata walczył z wózkiem.
Dzielnych mam tych rodziców :)
Na domiar wszystkiego jeszcze bardziej się rozpadało. Musieliśmy zatrzymać się na chwilę pod daszkiem jakiegoś domku.
Chwilę postaliśmy i ruszyliśmy dalej do schroniska. Po parunastu minutach dotarliśmy na miejsce. Oczywiście w środku pełno ludzi. Na szczęście znaleźliśmy jeden stolik i mama mogła zrobić dla mnie obiadek :)
Po obiadku poszłam z babcią zwiedzać schronisko. W środku siedzieliśmy chyba ze dwie godziny - w tym czasie przestało padać, więc mogliśmy ruszyć z powrotem. Jak wyszliśmy na zewnątrz to spotkaliśmy stado owieczek które skubały sobie trawkę przed schroniskiem.
W dół droga była łatwiejsza - mimo to i tak pierwszą część spędziłam na barana u taty. Dopiero jak zaczął się asfalt trafiłam do wózka.
Wróciliśmy do domu - przebraliśmy się i poszliśmy do bacówki na obiadokolację. Ja swoje zjadłam wcześnie ale babcia i rodzice to prawi nic nie jedli. W tej bacówce było pełno wypchanych zwierząt, ble - wydawało mi się, że wszystkie były smutne :/
Na szczęście jedzenie było smaczne.
Tego dnia babcia zrobiła dużooo zdjęć - wszystko co powyżej wrzuciłam do są zdjęcia jej autorstwa.
Tata natomiast nie wysilał się i aparat większość czasu leżał sobie wygodnie w plecaku.
Musze kończyć - chyba koniec meczu bo tata się cieszy jak dzwonek :)
Poniżej kilka zdjęć z taty aparatu.
Także znowu mam trochę czasu.
Kolejny dzień w Tatrach miał być deszczowy. Tata mówi, że my się deszczu nie boimy i w taką pogodę na spacery też chodzimy. Więc tego dnia udaliśmy się na wycieczkę do następnej doliny - tym razem padło na Dolinę Chochołowską i schronisko które stoi na jej końcu.
Na początku droga była łatwa - siedziałam sobie w wózku, żadnych wertepów - czysta przyjemność. Pewnie dla tego szybko zasnęłam.
Drogę widać na zdjęciu babci.
Niestety taka sielanka nie trwała długo, asfalt się skończył i zaczął się prawdziwy bruk. To już nie było przyjemne dla rodziców - musieli kombinować jak przewozić wózek - bo ja jeszcze spałam :)
Na zdjęciu bruk i tylko mama - bo tata mimo tej nawierzchni i tak szybko poruszał się z wózkiem.
W końcu się obudziłam bo wertepy były straszne - doszło do tego, że mama z tatą nieśli wózek ze mną w środku. Po mojej pobudce mama wzięła mnie na barana a tata walczył z wózkiem.
Dzielnych mam tych rodziców :)
Na domiar wszystkiego jeszcze bardziej się rozpadało. Musieliśmy zatrzymać się na chwilę pod daszkiem jakiegoś domku.
Chwilę postaliśmy i ruszyliśmy dalej do schroniska. Po parunastu minutach dotarliśmy na miejsce. Oczywiście w środku pełno ludzi. Na szczęście znaleźliśmy jeden stolik i mama mogła zrobić dla mnie obiadek :)
Po obiadku poszłam z babcią zwiedzać schronisko. W środku siedzieliśmy chyba ze dwie godziny - w tym czasie przestało padać, więc mogliśmy ruszyć z powrotem. Jak wyszliśmy na zewnątrz to spotkaliśmy stado owieczek które skubały sobie trawkę przed schroniskiem.
W dół droga była łatwiejsza - mimo to i tak pierwszą część spędziłam na barana u taty. Dopiero jak zaczął się asfalt trafiłam do wózka.
Wróciliśmy do domu - przebraliśmy się i poszliśmy do bacówki na obiadokolację. Ja swoje zjadłam wcześnie ale babcia i rodzice to prawi nic nie jedli. W tej bacówce było pełno wypchanych zwierząt, ble - wydawało mi się, że wszystkie były smutne :/
Na szczęście jedzenie było smaczne.
Tego dnia babcia zrobiła dużooo zdjęć - wszystko co powyżej wrzuciłam do są zdjęcia jej autorstwa.
Tata natomiast nie wysilał się i aparat większość czasu leżał sobie wygodnie w plecaku.
Musze kończyć - chyba koniec meczu bo tata się cieszy jak dzwonek :)
Poniżej kilka zdjęć z taty aparatu.
wtorek, 16 września 2014
Dolina Kościeliska...
Nie pamiętam jak minęła mi pierwsza noc w Kościelisku, ale na szczęście nie zapomniałam co robiłam tego dnia w Tatrach :)
Wieczorem dnia poprzedniego tata ustalił, że na pierwszy rzut udamy się na wycieczkę do schroniska na Hali Ornak. Pojawił się problem jak mnie transportować ponieważ za nic nie chciałam siedzieć w nosidełku które miało być noszone przez mamę lub tatę. Z racji tego, że jestem trochę uparta - pewnie mam to po rodzicach tyle, że nie wiem po kim bardziej - tata ustalił, że będę jeździć wózkiem, chodzić sama lub siedzieć na barana.
Mi to pasowało, więc po śniadaniu ruszyliśmy w drogę. Po paru minutach dotarliśmy do początku doliny a tam pierwsze przerażenie - kolejka po bilety długa na kilkanaście wózków.
W końcu przyszła nasza kolej i kupiliśmy bilety na wstęp do Parku - mnie bilety nie obowiązywały.
W sumie ciekawe dlaczego... muszę spytać taty.
Zaczęła się długa drogą doliną wśród tłumów ludzi. Mama z tatą tylko wymieniali się informacjami co gdzie widzą - i w jakich to jaskiniach byli. Tata powiedział, że jeszcze za wcześnie abym mogła pójść do jaskini - mam nadzieję, że kiedyś mnie zabierze :)
Część drogi przespałam bo byłam bardzo zmęczona.
Kilka zdjęć które babcia nam zrobiła podczas marszu.
Po 1h i 47 minutach dotarliśmy do schroniska - tam oczywiście nie było gdzie usiąść - ja chyba jeszcze spałam, bo nie pamiętam czy mama czy babcia znalazły dla nas miejsce gdzieś na uboczu.
Tata wyciągnął kuchenkę i mama ugotowała mi obiad. Po obiadku trochę pospacerowałam przy schronisku i ruszyliśmy z powrotem.
Powrót zajął nam mniej czasu - było też lepiej bo ten tłum ludzi gdzieś zniknął. Na obiad pojechaliśmy do Zakopanego - Tata zna tam knajpę gdzie można smacznie zjeść. W środku okazało się jeszcze, że mają specjalne miejsce dla takich dziewczynek jak ja :)
Mogłam biegać, bawić się, bujać na motocyklu i miałam swoje krzesełko do jedzenia.
Babcia jak zwykle zdążyła to uwiecznić :)
Po drugim obiadku (rodziców i babci pierwszym) przyszedł czas powrotu do domu - ale nie tego mojego w Gdańsku tylko tego tymczasowego w Kościelisku.
Z tego dnia najbardziej podobał mi się motocykl na biegunach - kiedyś kupię sobie taki prawdziwy :P
Na koniec kilka zdjęcia taty z tego dnia.
Wieczorem dnia poprzedniego tata ustalił, że na pierwszy rzut udamy się na wycieczkę do schroniska na Hali Ornak. Pojawił się problem jak mnie transportować ponieważ za nic nie chciałam siedzieć w nosidełku które miało być noszone przez mamę lub tatę. Z racji tego, że jestem trochę uparta - pewnie mam to po rodzicach tyle, że nie wiem po kim bardziej - tata ustalił, że będę jeździć wózkiem, chodzić sama lub siedzieć na barana.
Mi to pasowało, więc po śniadaniu ruszyliśmy w drogę. Po paru minutach dotarliśmy do początku doliny a tam pierwsze przerażenie - kolejka po bilety długa na kilkanaście wózków.
W końcu przyszła nasza kolej i kupiliśmy bilety na wstęp do Parku - mnie bilety nie obowiązywały.
W sumie ciekawe dlaczego... muszę spytać taty.
Zaczęła się długa drogą doliną wśród tłumów ludzi. Mama z tatą tylko wymieniali się informacjami co gdzie widzą - i w jakich to jaskiniach byli. Tata powiedział, że jeszcze za wcześnie abym mogła pójść do jaskini - mam nadzieję, że kiedyś mnie zabierze :)
Część drogi przespałam bo byłam bardzo zmęczona.
Kilka zdjęć które babcia nam zrobiła podczas marszu.
Po 1h i 47 minutach dotarliśmy do schroniska - tam oczywiście nie było gdzie usiąść - ja chyba jeszcze spałam, bo nie pamiętam czy mama czy babcia znalazły dla nas miejsce gdzieś na uboczu.
Tata wyciągnął kuchenkę i mama ugotowała mi obiad. Po obiadku trochę pospacerowałam przy schronisku i ruszyliśmy z powrotem.
Powrót zajął nam mniej czasu - było też lepiej bo ten tłum ludzi gdzieś zniknął. Na obiad pojechaliśmy do Zakopanego - Tata zna tam knajpę gdzie można smacznie zjeść. W środku okazało się jeszcze, że mają specjalne miejsce dla takich dziewczynek jak ja :)
Mogłam biegać, bawić się, bujać na motocyklu i miałam swoje krzesełko do jedzenia.
Babcia jak zwykle zdążyła to uwiecznić :)
Po drugim obiadku (rodziców i babci pierwszym) przyszedł czas powrotu do domu - ale nie tego mojego w Gdańsku tylko tego tymczasowego w Kościelisku.
Z tego dnia najbardziej podobał mi się motocykl na biegunach - kiedyś kupię sobie taki prawdziwy :P
Na koniec kilka zdjęcia taty z tego dnia.
Subskrybuj:
Posty (Atom)